Im dłużej jestem mamą, tym bardziej czuję, jak niewiele trzeba, by dzieci dostały to, czego potrzebują. Serio, niewiele, choć jak wypowiadam te słowa w sali szkoleniowej, budzą sprzeciw. Tak bardzo nauczyłyśmy się myśleć i mówić o macierzyństwie jako o czymś trudnym i wykańczającym, że zupełnie zgubiłyśmy z horyzontu pytania-dlaczego tak jest? Dlaczego tak trudno w dzisiejszych czasach być mamą?
Odpowiedź jest prosta, zaskakująca, a nawet niewygodna. Dajemy dzieciom za dużo tego, czego one nie potrzebują. Gdy prowadzę warsztaty z młodzieżą, czasami pytam ich, czego nie lubią w swoich rodzicach? Wśród odpowiedzi bardzo często pojawia się słowo nadopiekuńczości.
Nadopiekuńczość nie pozwala dzieciom się usamodzielniać i stawać dorosłymi, którzy potrafią o siebie zadbać. Jednym z największych paradoksów dzisiejszego rodzicielstwa jest, że z jednej strony mówimy: dasz radę, kto jak nie ty, wszystko możesz, jesteś wyjątkowy. Z drugiej niemal wszystko za dzieci wykonujemy: zawozimy, przywozimy ze szkoły, odrabiamy z nimi lekcje, nadzorujemy przygotowanie do szkoły, zjadane posiłki, interweniujemy w konfliktach rówieśniczych i podejmujemy wiele innych aktywności, których one nie potrzebują.
Nasze działania nie wnoszą wartości do ich życia, tylko nam (dorosłym) pozwalają czuć się odpowiedzialnymi, obecnymi, uważnymi i zainteresowanymi życiem dziecka. Obraliśmy taki kierunek, bo pamiętamy nieobecność naszych rodziców. Jednak działania na zasadzie przeciwieństw — moich rodziców przy mnie nie było, więc ja będę ciągle dostępna, prowadzą u dzieci dokładnie do tych samych deficytów. Efektem nadopiekuńczości tak samo jak braku dostępności rodziców, jest niskie poczucie własnej wartości.
W tym wszystkim wcale nie chodzi o to, by być ciągle dostępną dla dziecka. Nie chodzi o to, by je wyręczać i pochylać się z uwagą nad każdą trudnością i przeszkodą, której doświadcza, by przypadkiem nie czuło się samotne. Zdecydowanie ważniejsza jest dostępność emocjonalna rodzica, a ta wymaga od nas przyjęcia w wielu sytuacjach roli obserwatora, a nie bliskiego towarzysza. Obserwator trzyma się na tyle blisko i daleko jednocześnie, by dziecko miało możliwość konfrontować się z życiem samodzielnie, mając jednocześnie świadomość, że w razie czego rodzic jest gotowy wesprzeć. Obserwator jest jak poduszka bezpieczeństwa w samochodzie, nie wystrzela przy niewielkich kolizjach.
Jeśli nie czujesz tego, o czym piszę. Jeśli nie czujesz, że będąc bardzo blisko dziecka, poświęcając mu dużo uwagi, troski i zainteresowania, zaspokajasz głównie swoje potrzeby, a nie dziecka, zrób sobie w tym tygodniu taki eksperyment – co czujesz i myślisz, gdy jesteś mamą na medal, a co, gdy nie poświęcasz dziecku tyle czasu, ile byś chciała?
Lubimy czuć się z siebie dumne. Jednak świadomość, że to służy przede wszystkim nam, a nie koniecznie naszym dzieciom jest bardzo ważna. Dzieci potrzebują dorosłych w roli obserwatorów dających poczucie bezpieczeństwa. Taki dorosły jest dostępny, ale nie narzuca się ze swoją pomocą. Czeka, aż dziecko o nią poprosi i nawet wtedy nie rzuca się od razu do działania. Najpierw podejmuje decyzję, czy dziecko jest w stanie poradzić sobie samodzielnie.
Za taką postawą kryje się zaufanie, którego dzisiaj dzieci potrzebują przede wszystkim – potrafisz to zrobić. Zaufanie definiowane zupełnie inaczej niż to, jak przedstawiali nam je nasi rodzice, ale o zaufaniu napisze ci w następnym tygodniu.